Dzień ósmy - nigdy więcej lotniska w Rydze :)

Dzień 1Dzień 2Dzień 3Dzień 4Dzień 5Dzień 6Dzień 7Dzień 8

Dzień zaczeliśmy całkiem dowcipnie. Musieliśmy się wymeldować i wydrukować karty pokładowe. Poprzedniego dnia zauważyliśmy, że obok recepcji znajduje się przechowalnia bagażu oraz "Internet room". Zeszliśmy więc pełni optymizmu. Recepcjonista był niezbyt miły, ale pozwolił nam wrzucić torby do "przechowalni". Z internet roomem poszło gorzej gdyż okazało się, że owszem, jest to room i owszem, pewnie jest tam nawet internet (z WiFi do którego nie dostaliśmy hasła), ale tak poza tym to znajduje się tam stary monitor CRT, jakaś obskurna kanapa i zniszczone biurko...

Kojarzyłem z dnia poprzedniego, że po drodze mijaliśmy kafejkę więc z lekką obawą o pozostawione bagaże wyszliśmy z "hotelu".

Nauczeni doświadczeniem zaszliśmy do czegoś pośredniego między knajpą, a stołówką obok wspomnianego targu. Dużo osób tam jadło, jedzenie wyglądało smacznie więc zamówiliśmy. Co ciekawe pani wyglądająca jak nasze PRLowskie bufetowe całkiem sprawnie radziła sobie z angielskim :) Pyzy z mięsem i skwarkami na śniadanie... Sam smak!

Tak wyglądał dywanik pod prysznicem :) Nawet w klapkach było tam nieprzyjemnie wchodzic bo był lekko przytkany i zbierała się woda. Ja nie rozumiem po co on tam tak właściwie był, już lepiej by go było wyrzucić...

"Greku pilseta" czyli Sin City :) Ciśnienie na narodowy język mają duże jak widać :)

Kreatywna forma reklamy :)

Znaleźliśmy ją obok kafejki. Komputery w niej były sądząc po wyglądzie z epoki krzemienia łupanego, pan obsługujący zachowywał się jakbyśmy mu matke zabili, tylko klienci byli tacy sami jak wszedzie tzn. nie zwracali absolutnie żadnej uwagi na otoczenie ;) W każdym razie odprawić się i wydrukować bilet daliśmy radę.

Z kafejki poszliśmy na spacer w poszukiwaniu ładnych zdjęć (bo poprzedniego dnia było już ciemnawo) i lokalnego Pałącu Kultury i Nauki ;) Taka pani była po drodze.

Najważniejszy pomnik w kraju czyli oczywiście związany z odzyskaniem niepodległości.

Cerkiew do której kobiety bez nakrycia głowy (do kupienia w kiosku) wejść nie mogą. W ramach walki z dyskryminacją nie weszliśmy wcale ;)

Well...

Jedna z kamieniczek na ulicy Alberta.

Mam wrażenie ze czegoś mu brakuje :)

Głębia ostrości! Jestem fotografem! (A Biedronka modelką :3 )

Było mi trudno zrobić dobre zdjęcia, uliczka była za wąska, zadrzewiona jak widać i pełna samochodów.

Pani sfinks! Już wiadomo skąd się biorą sfinksy. Tylko z twarzy jakaś taka niespecjalna...

Twarz w centralnej części zdjęcia robiła mocno niepokojące wrażenie.

Koniec ulicy, jest tam muzeum sztuki, ale jakoś sobie darowaliśmy. Zamiast tego poszliśmy do muzeum wojny. Mieściło się w baszcie widocznej na zdjęciu z dnia siódmego. Było dość hm... Przygnębiające. Praktycznie brak zwiedzających, smutne, poważne panie pilnujące sal, mało co przetłumaczone na angielski. Słowem tak sobie.

Ten karabim brał udział chyba w każdej wojnie ;)

Łotysze też mieli "skomplikowane relacje" z Żydami i Niemcami, ale prezentują je dość otwarcie i szczerze.

Z rzeczy dośc zabawnych w muzeum była informacja o prezentacji wielu modeli czołgów. To był tak naprawdę kluczowy powód dla którego chciałem do niego iść. No i hm... Faktycznie mieli tych modeli bardzo dużo. MODELI...

Z muzeum poszliśmy na poszukiwanie stalinowskiego wieżowca. Wydawało nam się, że wiemy gdzie jest. Po drodze przypadkowy kościół.

Mniej więcej godzine później przestaliśmy być pewni, że wiemy gdzie jest. Ale trafiliśmy na misia :)

Okoliczna ludność usiłowała nam pomóc. Najpierw zaszedłem do pana w ksiegarni. Siedział bidaczek jak kupka nieszczęścia i liczył coś na kalkulatorku. Spytałem czy zna angielski, prawie się rozpłakał, ale odrzekł że "little yes", spytałem więc o wieżowiec, spotkałem się z brakiem zrozumienia i wyszedłem. Potem spytaliśmy jakąś parę młodych ludzi, nie wiedzieli o co pytamy. Trzecią ofiarą, potencjalnie najbardziej pożyteczną, w praktyce najmniej okazał się pan pilnujący parkingu. Zaszedłem do budki, ucieszył się bardzo, pogadaliśmy sobie chwilę, nie wiedział o co mi chodzi za bardzo więc w końcu powiedziałem, że wysoki budynek wyglądający jak rakieta koszmiczna. Załapał, powiedział gdzie iść. Poszliśmy. W absolutnie niewłaściwym kierunku :D

Trafiliśmy za to do budynku będącego kiedyś siedzibą KGB. Kilkaset osób tam zabito, jeszcze więcej przesłuchiwano, aresztowano itp. Przygnębiające miejsce, zwłaszcza sama "kabinka" do egzekucji z dziurami po kulach i wyciągniętymi ze ścian kulami w gablotce.

Ostatecznie google nam powiedziało, że poszukiwany przez nas budynek znajduje się 200 metrów od hotelu...

W drodze powrotnej natkneliśmy się na taki widok. Robiąc to zdjęcie za plecami miałem plakal z Greku Pilseta ;)

Nic dziwnego, że go nie mogliśmy znaleźć! Małe takie, ruska podróba :P

Skoro już byliśmy przy hotelu to zabraliśmy z niego rzeczy, zaszliśmy na dworzec gdzie bardzo miła i kompetentna pani powiedziała nam jak się dostać najłatwiej na lotnisko (bezpośrednim autobusem z dworca). Poszliśmy na ulicę knajpek (tą z liskiem, subwayem i innymi), zjedliśmy dyniową zupę (bardzo dobra) i popiliśmy kvassem (jeszcze lepszy).

Tallin miał swoje kamienne gołębie, Ryga dziwnych panów :)

Z knajpki pojechaliśmy na lotnisko i to jest historia sama w sobie...

Zaczęło się od google. Konkretnie sprawdzałem jak dojechać na lotnisko i przy okazji rzuciła mi się w oczy jego ocena wyświetlana na mapce. Dwie gwiazdki na pięć? Coś takiego. Kliknąłem więc w opinie, a tam "the worst place on earth!!!111..." itp. No cóż, za późno było na zmiany.

Autobus miejski który nas wiózł miał ekranik wyświetlający przystanki. W zupełnie innej kolejności niż wynikało z mapki. Tylko trochę uspokajający był fakt, że obok nas jechali ludzie w to samo miejsce i byli równie zakłopotani tym drobnym dysonansem co my. Ostatecznie okazało się, że jesteśmy we właściwym miejscu i dzięki dowolnemu bogu - długo przed czasem. I tu jakby zaczęły się schody. Na tablicy odlotów widniała dumnie informacja, że odlot z terminalu E. Wszystko ładnie pięknie, ale takiego terminalu to lotnisko nie posiada... Ok, podszedłem więc do jakiegoś służbowo ubranego człowieka, grzecznie i miło zapytałem o co chodzi skoro na bilecie mam terminal A, a tutaj E i gdzie to E jest. Wszystko co pan z siebie burknął to cytuję dosłownie "I don't know, go away" :D Druga próba z innym człowiekiem okazała się nieco bardziej owocna bo gość palcem pokazał w stronę bramek nad którymi widniał napis "Terminal B". Uznaliśmy, że idziemy, najwyżej nas cofną. Nie cofneli bo jak się okazało w ramach terminalu B znajdowała się bramka E i to była nasza. Że tam się wcześniej komuś gate z terminalem pomylił, a w ogóle to terminal B, a nie A to kogo to tam.... No nic, weszliśmy, kontrole przeszliśmy, ani me ani be obsługa się nie odezwała, wyraźnie przeszkadzaliśmy. Za to biedronkę musiałem puścić przez skaner co zostało mi zakomunikowane złą miną i wskazującym palcem. Na szczęście nie była wypełniona kokainą więc poszliśmy dalej.

A dalej wcale nie było lepiej bo ok, gate E, ale co dalej? Przeszliśmy cały terminal, żadnej strzałki, ekrany co prawda były, ale wyłączone. Już nas troche nerw złapał bo o ile przymusowy pobyt w Tallinie czy Helsinkach dramatem by nie był to jednak powrót do "hotelu" w Rydze nie nastrajał pozytywnie ;) Znaleźliśmy jedyne miejsce które wyglądało jak wyjście na płytę lotniska. Parę ławek, oprócz nas dwie osoby, ekrany zgaszone, obok bar bardziej pasujący do Dworca Zachodniego niż lotniska. No nic, czekamy co będzie dalej.

Po dwudziestu minutach w głośniku odezwało się "Attention please" i coś dalej w języku który być może, ale wcale nie mam tej pewności, miał być angielskim. Wzbudziło to kolejną falę niepokoju, że coś do nas mówią, ale nie wiemy co. Chwilę potem zapaliły się ekrany nad wyjściami. Początkowa ulga, że wreszcie się czegoś dowiemy szybko ustąpiła zwątpieniu gdyż zamiast oczekiwanego "Warsaw 22:00" zapalił się "Berlin 22:25". Ups...

Zostawiłem więc współtowarzyszkę niedoli z rzeczami, a sam poleciałem z powrotem szukać jakichś ludzi i informacji. Natrafiłem najpierw na panią przemiłą z obsługi lotniska która na moje "excuse me" nawet nie zwolniła kroku, a na pytanie odpowiedziała ze znaną mi już irytacją w głosie "I don't know" (w domyśle "go fuck yourself"), a po niej na równie zagubioną jak ja grupę Polaków. Doszliśmy niejako wspólnymi siłami, że to jednak powinno być tam gdzie myślałem. Gdy wróciłem okazało się, że faktycznie, już nie wyświetla się Berlin tylko Warsaw, a co jeszcze ciekawsze przy drzwiach z tym napisem stoi ta sama kobieta która przed chwilą mówiła, że nie wie skąd ten samolot...

Ludzie zaczeli się w końcu gromadzic, spora część z naprawdę wyraźną irytacją wymalowaną na twarzach, a tu godzina 21:50, drzwi zamknięte, autobusu brak. Coś tak czułem, że o 22:00 to nie wystartujemy.

W końcu, dosłownie za pięć dziesiąta przemiła pani otworzyła drzwi, sprawdziła bilet i przepuściła pierwszego pasażera. Drzwi się natychmiast zamknęły. Pani je więc otworzyła, nie zdążyła przepuścić pasażera bo drzwi się natychmiast zamknęły. Pani pełna irytacji otworzyła drzwi po raz trzeci i zablokowała jakąś walizką czy czymś takim. Drzwi się nie zamknęły, ale natychmiast włączył się alarm :)

Pani dostała krótki opieprz od dwóch smutnych panów którzy się zjawili ekspresowo, ale powalczyli coś z drzwiami i przestały robić nam na złość. Za to zrobiła się 22:10, a my wciąż na terminalu. Rzuciłem żartem, że pozostaje mieć nadzieję, że mechanicy lotniczy lepsi w Rydze niż ci od drzwi. Stojącej przede mną pani z Polski żart się nie spodobał :) W końcu dostaliśmy się na pokład autobusu z ulgą, że teraz pójdzie już z górki. Nie poszło... Staliśmy w nim nie wiedząc czemu kolejne 20 minut. Gdy w końcu usiadłem w samolocie była 22:50. Czemu mieliśmy opóźnienie? Nie wiem. Przeprosin też żadnych nie było.

Dzień siódmy - Łotwa... <<

Dzień 1Dzień 2Dzień 3Dzień 4Dzień 5Dzień 6Dzień 7Dzień 8